[Świadectwo] Tańczyłam na pogrzebie córki — Anna Maria Saj

 Sara żyła godzinę i 35 minut. Jej rodzice mają pewność, że teraz przebywa razem z Jezusem.

Sara zmarła dwa miesiące temu. Ania, jej mama, i Michał, tata, czekali na jej narodziny, uwielbiając Pana. Wiedzieli, że Sara jest chora, ale przecież oddali swoje życie Jezusowi, który czyni wielkie rzeczy. Trzy tygodnie po śmierci swojej córeczki Anna Maria Saj stanęła na spotkaniu Magnificatu i dała świadectwo, jak Bóg przemienił w taniec jej żałobny lament.

Nie znałam innego świata

Ania śpiewa niemal od zawsze. Na jednym ze zdjęć z jej dzieciństwa trzyma w ręku kredkę, która udaje mikrofon. – Śpiew sprawiał mi zawsze przyjemność, dawał poczucie zadowolenia i spełnienia. Poza tym naprawdę wychodziło mi to dobrze. W szkole wygrywałam różne konkursy piosenki, jeździłam na przeglądy i festiwale, śpiewałam, gdzie się dało. Szybko też zrozumiałam, że chcę śpiewać dla Pana Boga, że kiedy to robię, wypełniają mnie radość i pokój. Śpiew jest moją modlitwą, miejscem spotkania i uwielbieniem – mówi pani Anna. Nic dziwnego, że od najmłodszych lat na pytanie, co chce w życiu robić, odpowiadała: „śpiewać”. – Pan Bóg znał to pragnienie, postawił na mojej drodze wielki zespół z profesjonalnymi muzykami. Mimo że nie miałam wykształcenia muzycznego, tutaj zaczęłam się uczyć, jak śpiewać jeszcze lepiej, pracy nad emisją głosu, posługiwania się mikrofonem. Śpiewaliśmy na dużych i małych scenach, w Polsce i za granicą, prowadziliśmy spotkania uwielbienia, posługiwaliśmy podczas różnych rekolekcji, spotkań z charyzmatykami, akcji ewangelizacyjnych. To było całe moje życie – opowiada. Szkoła, a potem studia były jakby przy okazji bycia w zespole i śpiewania. Tam znalazła przyjaciół, w końcu została menedżerem tego zespołu, więc nie dość, że robiła to, co lubi, to jeszcze utrzymywała się z tego. – Nie miałam innych znajomych poza ludźmi z zespołu, to był mój świat i nie znałam innego – przyznaje.

Bóg nie zapomniał

Któregoś razu jednak spostrzegła, że zaczyna ją to nudzić, że ma wrażenie, że to nie jest jej miejsce w życiu. Jedno się nie zmieniło; uwielbienie śpiewem dalej było jej najlepszą modlitwą i to Pana Boga pytała, co ma zrobić. – Któregoś razu na modlitwie usłyszałam jakby całkiem odrębny głos od mojego. Odezwał się w mojej duszy czy sercu, trudno mi to sprecyzować, ale był tak wyraźny, że nie mogłam przejść obok obojętnie. Głos pytał mnie, czy dalej będę Go uwielbiać, jeśli odbierze mi wszystko. To nie było błahe pytanie. Moja odpowiedź mogła pociągnąć za sobą znaczące konsekwencje. Mimo świadomości tego, co może to oznaczać, odpowiedziałam: „tak, dalej będę Cię uwielbiać”. Na konsekwencję swojej odpowiedzi nie musiałam czekać długo – opowiada. Rozterki, jakie przeżywała, zdecydowały o podjęciu decyzji o odejściu z zespołu. Oznaczało to, że nie tylko traciła pewny grunt pod nogami, środowisko, które było całym jej światem, ale i środki do życia. – Utrzymywałam się z bycia menedżerem tego zespołu, odejście oznaczało brak pracy. Musiałam się też wyprowadzić z mieszkania, które wynajmowałam. Pan Bóg jednak nie zapomniał o mnie – mówi.

Oddane z nawiązką

Przypomniał wtedy o sobie chłopaku, którego znała z zespołu. – Nigdy na Michała nie zwracałam jakiejś szczególnej uwagi. Był 9 lat młodszy, ja byłam panią menedżer i poza tym, że to sympatyczny gość, niewiele mogłam o nim powiedzieć. Michał był jednak nad wyraz wytrwały. Zaczęliśmy się spotykać najpierw po to, by wspólnie się modlić. Uwielbialiśmy Pana i doświadczaliśmy wielkiej Jego obecności w naszej modlitwie. Byłam zaskoczona tym, co czułam. Wydawało mi się wcześniej, że jestem blisko z Panem Bogiem, ale doświadczenie wspólnej modlitwy z Michałem powalało mnie z nóg. Prosiliśmy o Ducha Świętego, by przychodził i udzielał nam swoich darów – i przychodził. Czuliśmy się powaleni Bożą miłością. W końcu nie mogłam się doczekać tych spotkań na modlitwę. Jedno się kończyło, a ja już tęskniłam za kolejnym. Na początku nie miałam też odwagi przyznać, że Michał staje się dla mnie kimś więcej niż kolegą. Wydawało mi się to niedorzeczne, że zakochuję się w młodszym mężczyźnie. Jednak podczas którejś z naszych modlitw Pan Bóg zabrał ten lęk. Odkryliśmy, że chcemy być razem. Bardzo szybko Michał też mi się oświadczył. Byłam bardzo szczęśliwa. Zaangażowałam się też w działalność Armii Dzieci – zespołu, który uwielbia Pana Boga śpiewem i przez śpiew ewangelizuje. To, co oddałam wcześniej Bogu, zwracało mi się z nawiązką – mówi Ania.

Kimże będzie to dziecko…

Szybko po ślubie okazało się, że Ania jest w ciąży. Radość była wielka. Marzeniem małżonków było mieć dużo dzieci i właśnie czekali na swoje pierwsze maleństwo. Na przełomie trzeciego i czwartego miesiąca ciąży byli wraz z Armią Dzieci na Pomorzu, posługując na rekolekcjach. Ania dostała silnego krwotoku. Zgłosili się do szpitala. Krwotok ustał, a pani doktor, która robiła pierwsze USG dziecku, powiedziała, że fałd karkowy, który bada się w tym czasie, jest powiększony, co może świadczyć o wadach rozwojowych dziecka, zaznaczyła jednak, że to badanie nie musi być wiarygodne po tak silnym krwotoku. – Pamiętam, jak wróciliśmy ze szpitala do naszych przyjaciół z Armii Dzieci, i jedna z osób powiedziała: „Kimże będzie to dziecko, skoro już taki atak został na nie przypuszczony”. Wróciliśmy do Lublina i dalsze badania potwierdziły, że nasze dziecko ma liczne wady. Jego mały kręgosłup skrzywiony jest niemal pod kątem 90 stopni, ma przesunięte serce i wiele innych nieprawidłowości. Dowiedzieliśmy się też, że to dziewczynka. Daliśmy jej na imię Sara i modliliśmy się. Kładliśmy ręce na moim brzuchu i wołaliśmy do Jezusa, który jest Panem, za naszą córeczką. Kochaliśmy ją całym sercem.

Sara

Poród przyszedł niespodziewanie, dwa miesiące przed terminem. Gdy dojechali do szpitala, badanie KTG wykazało, że bardzo słabe jest tętno dziecka i trzeba szybko wykonać cesarskie cięcie. – Jedna z położnych zapytała mnie wtedy, czy chcę ochrzcić dziecko. Byłam jej bardzo wdzięczna, sama w tym momencie nie pomyślałam o tym. Powiedziałam, że tak, że chcę by moja córeczka została ochrzczona. Michał i nasi rodzice, którzy zdążyli przyjechać do szpitala, czekali na Sarę. Mnie po porodzie zabrano na inny oddział – opowiada o tamtych wydarzeniach Ania. Przy Sarze czuwali jej tata i dziadkowie. Dziewczynka żyła półtorej godziny. – To wszystko toczyło się jakby poza mną. Dochodziłam do siebie po operacji. Wiedziałam jednak, że mogę mieć pewność, iż moja córeczka jest teraz w niebie. Chrzest zgładził grzech pierworodny, a żadnego innego nie zdążyła popełnić. Moja wiara podpowiadała mi, że Sara jest w miejscu, do którego wszyscy dążymy. Kiedy przyszedł dzień pogrzebu, Msza święta była sprawowana za nas, rodziców, nie za nasze dziecko. Podczas uwielbienia na Eucharystii, uświadomiłam sobie, że mimo wszystkich starań, jakich moglibyśmy z Michałem dołożyć, by Sara była szczęśliwa, nigdy nie dalibyśmy jej takiego szczęścia i radości, jaką daje przebywanie z Jezusem. Zalała mnie taka wdzięczność za to, że Bóg ma teraz moje dziecko w ramionach, że porwałam się z miejsca i zaczęłam tańczyć, uwielbiając Pana. W tamtym momencie Bóg zamienił w taniec mój żałobny lament. Wiem, że dla wielu osób mogło to wydawać się dziwne, że mogli mnie podejrzewać o szaleństwo, ale mówiąc to, chcę zaświadczyć, że Bóg jest z nami w najgorszych momentach i w Jego mocy jest zamienić gorycz w słodycz – mówiła Ania. Jej świadectwo było umocnieniem dla wszystkich kobiet, które zebrały się na dorocznym spotkaniu Magnificatu w Lublinie.

źródło: Gość Niedzielny, http://gosc.pl/doc/1849288.tanczylam-na-pogrzebie-corki

Komentarz

Nie ma jeszcze komentarzy, czy chcesz być pierwszy?

Napisz komentarz