Nazywamy się Marta i Krystian Podoba. Jesteśmy małżeństwem od 6 lat. Po ślubie w 2012 r. mieliśmy dobrą pracę, dom i zasadniczo zero problemów. Gdy dowiedzieliśmy się, że zostaniemy rodzicami, szaleliśmy ze szczęścia.
Na świat przyszedł Staś. Gdy miał 5 miesięcy, ciężko zachorował, a diagnoza lekarzy zwaliła nas z nóg. Nasze dziecko cierpiało na lekooporną padaczkę pod postacią Zespołu Westa. Napady męczyły jego małe ciałko i zabierały wszystko to, czego się nauczył. Rozwój Stasia stanął w miejscu. TO nas naprawdę załamało, mimo że od razu po urodzeniu okazało się, że nasz syn ma wadę serca, ale z tym już nauczyliśmy się już żyć.
Pamiętam, jak po postawieniu diagnozy siedziałam w domu i płakałam. Wzięłam Biblię do ręki i w tej rozpaczy powiedziałam do Boga: „Boże, jeśli tu jesteś i widzisz moją rozpacz, to proszę Cię, daj mi jakiś znak i pomóż mi”. Następnie otworzyłam Pismo Święte w przypadkowym miejscu i przeczytałam o uzdrowieniu epileptyka…
Mijały kolejne miesiące, napady padaczkowe nie ustawały i pojawiały się nowe, mocniejsze. Nasz Staś wskutek przebytej sterydoterapii był jak lalka — bez uśmiechu, bez emocji, bez uzewnętrzniania jakichkolwiek potrzeb, dodatkowo zapadł na jadłowstręt. W tym czasie szukaliśmy kontaktu i relacji z Bogiem. Dowiedzieliśmy się o mszach z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie w Wąwolnicy. Zaczęliśmy tam jeździć. Po jednej z takich mszy napady padaczkowe ustały. Wynik EEG głowy naszego malucha był jak u zdrowego dziecka! We mnie jednak było nadal dużo lęku, po jakimś czasie stało się to, czego tak bardzo się obawiałam – ataki epilepsji wróciły. W tamtym czasie już coraz silniej czuliśmy, że to, co się dzieje ze Stasiem to sprawa duchowa, która tylko manifestuje się poprzez ciało. Będąc u znajomych, modliliśmy się razem za Stasia. Na drugi dzień wyczekiwaliśmy napadów u naszego synka, ale te nie przychodziły. Nie przychodziły, dzień, dwa, trzy, miesiąc. Nie ma ich do dziś!
Minęło kilka miesięcy, Staś był wolny od napadów, ale my jeszcze nie myśleliśmy o tym w kategorii uzdrowienia. Przyszedł luty 2017 r. i dowiedzieliśmy się, że w Lublinie będzie Weekendowa Szkoła Miłości z posługą Armii Dzieci i Marią Vadią. I tak stawiliśmy się na Szkole Miłości, gdzie czuć było dosłownie Jego obecność. Płakaliśmy jak dzieci, spojrzeliśmy na siebie jako mąż i żona zupełnie inaczej. Poszliśmy tam oczywiście w intencji Stasia, który jako dwulatek nie chodził, nie mówił i w ogóle nie chciał jeść. Drugiego dnia szkoły stan Stasia, który w tym czasie był z babcią w domu, znacznie się pogorszył. Odmówił jedzenia i picia, nie wiadomo skąd pojawiły się silne wymioty. Dla nas oznaczało to jedno – szpital i kroplówki. Postanowiliśmy jednak, że zanim pojedziemy do szpitala, przywieziemy go na chwilę i poprosimy o wspólną modlitwę nad nim.
I tak się stało. Przywieźliśmy Stasia i modliliśmy się o to, by nasz syn zaczął jeść. Gdy modlitwa dobiegła końca, nie było widać nie spektakularnego, ale czuliśmy, że to tylko kwestia czasu. Pamiętam słowa dr Anny Saj, która powiedziała nam wtedy: „Róbcie to, co po ludzku musicie robić, ale nie przestawajcie się modlić i dziękować Bogu. I czekajcie na cud”. W szpitalu powiedziano nam, że to pewnie jelitówka. W kolejnych dniach nie ustawaliśmy w modlitwie. Modliliśmy się z żarem w sercu, wierząc, że otrzymamy to, o co prosimy. Po kilku dniach miałam przekonanie, że muszę ugotować Stasiowi zupę, a on ją zje. Ugotowaną zapakowałam w słoik, ruszyłam do szpitala, a Staś jak gdyby nigdy nic po prostu zaczął ją jeść. Od tamtej pory Staś je i robi coraz większe postępy. A my zaczęliśmy uczęszczać na czwartkowe spotkania modlitewne z posługą Armii Dzieci.
Nasze życie biegło już innym — lepszym — bo Bożym torem. Przyszła Weekendowa Szkoła Prorocza, na którą pojechaliśmy z naszymi przyjaciółmi. Miałam silne przeczucie, że tym razem coś „zadzieje się” z sercem Stasia. W czwartek przed wyjazdem Staś miał mieć wizytę kontrolną u naszej kardiolog, ale została ona przełożona na poniedziałek, tj. na drugi dzień po zakończeniu Szkoły Proroczej. W sobotę Maria Vadia w trakcie uwielbienia miała słowo poznania o tym, że Bóg uzdrawia wady serca. Wtedy miałam pewność, że jest to kierowane do naszego Stasia. Sobota zakończyła się przepiękną mszą świętą. Po raz pierwszy do komunii przystępowaliśmy razem, trzymając się za ręce. Zalała nas wtedy fala miłości do Boga i do tego, jak jest On dobry.
Przyszedł poniedziałek i wizyta Stasia u kardiologa. Zaraz po rozpoczęciu echa serca wiedziałam, że usłyszę dobre wieści, bo pani doktor bacznie patrzyła w ekran monitora i czegoś szukała. Po chwili padły słowa: „Tu w zasadzie nic nie ma, został jeden mały przeciek, ale nie jest istotny hemodynamicznie. Odstawiamy leki”. Dla wyjaśnienia: Staś miał wadę serca, która objawiała się trzema ubytkami międzyprzedsionkowymi i przepływ krwi był określany przez doktor jako „istotny hemodynamicznie” i wymagał przyjmowania leków. Tak więc serce naszego synka było zdrowe. Termin kolejnej wizyty został wyznaczony za dwa lata! Ale to nie koniec…
Kolejną modlitwą było to, żeby Staś w końcu zaczął chodzić. Jest lato 2017 roku, trwa uwielbienie na czwartkowym spotkaniu modlitewnym. Modlę się do Boga, by uzdrowił nogi Stasia, by zaczęły robić to, do czego Bóg je stworzył i dostaję obraz, w którym widzę Pana Jezusa, który prowadząc za rękę naszego Stasia, mówi: „Teraz pójdziesz już sam”, a ten sam idzie. Łzy kapały mi po policzkach. Jeszcze w te same wakacje Staś zaczął chodzić!
Kolejnym krokiem w rozwoju Stasia, o który się modliliśmy, było to, żeby Staś zaczął samodzielnie żuć i gryźć. Do tej pory wszystkie potrawy musiały być zmiksowane. W lutym 2018 roku braliśmy udział w Weekendowej Szkole Ducha Świętego. Intencja od dłuższego czasu była jasna. Wiedzieliśmy, że bez umiejętności gryzienia i żucia Staś nie zacznie mówić, bo mięśnie jego żuchwy w ogóle nie pracują. W tym przypadku przełom przyszedł bardzo szybko. Już drugiego dnia Szkoły Staś nie zjadł przygotowanego dla niego zmiksowanego jedzenia, ale z apetytem sięgnął po naszą lasagne. I to był początek czegoś pięknego — od tamtej pory nasz domowy blender gościł coraz rzadziej w kuchni, aż całkiem odszedł na zasłużoną emeryturę. Staś zajada wszystko: kotlety, makarony, pierogi…nawet pizzę!
Choć już tak wiele cudów Bóg uczynił w życiu naszej rodziny, wierzymy, że to dopiero początek. Jesteśmy wdzięczni Armii Dzieci nie za cuda, bo tych dokonał Jezus, ale za przemianę naszego myślenia. Za to, że w jednej chwili doświadczyliśmy tego, że Pan Jezus naprawdę żył, chodził po ziemi, nauczał, uzdrawiał, aż w końcu umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Paradoksalnie, to nie było kiedyś dla nas tak oczywiste. Odkryliśmy też na nowo Słowo Boże i doświadczyliśmy relacji z Jezusem. Uwielbienie stało się bardzo ważną częścią naszego życia. Wierzymy, że nasz syn kiedyś sam opowie o tym, co Bóg uczynił dla niego. Teraz już wiemy, że Bóg ma dla naszego życia cudowny plan, a my z całych sił chcemy go realizować.
Tekst zredagowany
Komentarz